sobota, 4 lipca 2009

Turcja - wersja all inclusive

Wraz z piątką znajomych postanowiliśmy wybrać się na krótkie wakacje do któregoś z cieplejszych krajów. Chcieliśmy odpocząć, pić tanie wino i potańczyć. Pomyśleliśmy sobie, że przed sezonem nie powinno być problemu ze znalezieniem atrakcyjnej oferty w dobrej cenie. W pierwotnej wersji miało być Rodos, ale nie udało się nam znaleźć oferty, która zaspokoiłaby oczekiwania niektórych członków grupy tzn dobra cena, hotel 4* i opcja all inclusive.
W końcu wybór padł na Turcję. Samolot z Katowic do Antalyi, godz 8:40 .

Dzień 1 - czwartek

Już po wyjściu z samolotu owiało nas cudowne ciepełko. Przedstawicielstwo biura Wezyr zapakowało nas do autokaru i powiozło w kierunku Alanyi.
Podróż trwała ładnych parę godzin, nie wiem dokładnie ile, bo już na lotnisku w Katowicach raczyliśmy się zakupami w strefie bezcłowej. W autokarze był ciąg dalszy konsumpcji :).
















Po drodze zatrzymaliśmy się na krótki postój. Nasza szóstka dziarsko wyskoczyła z autobusu w celu eksploracji okolicy. Oprócz charakterystycznego przybytku dla turystów w formie stoisk z alkoholem, jedzeniem i pamiątkami nie było nic interesującego. Jednakże dla rozbawionej gromadki nie potrzeba wiele, by uatrakcyjnić sobie czas. Czesiek ochoczo przystąpił do zakupów ale gdy zauważył mnie przymierzającą kapelusze, odstąpił od zamiaru zakupów i przyłączył się do zabawy.





















Po chwili dołączył do nas Marek.
















Obsługa patrzyła na nas podejrzliwie więc czym prędzej opuściliśmy turystyczny przybytek w obawie przed wyproszeniem.
Potem jechaliśmy jeszcze przez jakiś czas.
Zmęczona podróżą i konsumpcją przesiadłam się w wygodniejsze miejsce i zasnęłam. Obudziłam się, gdy kazali nam wysiadać. W autobusie oprócz naszej szóstki nie było już nikogo.
Hotel Drita położony na końcu świata, czyli na końcu kompleksu hoteli w Riwierze Tureckiej prezentował się nie najgorzej.
















Okolica też całkiem przyjemna
- z frontu, pierwszoplanowy widok na basen hotelowy, dalej droga szybkiego ruchu, a potem już tylko bezkresne, błękitne morze....
















Z tyłu zieleniła się plantacja palm bananowych w towarzystwie ogromnych namiotów foliowych z uprawą warzyw. Jak się okazuje palmy bananowe są roślinami jednorocznymi. Tuż po owocowaniu ścina się je przy ziemi, po czym roślina odrasta i za rok wydaje nowe owoce.
W dali na wzgórzu wznosiły się kompleksy eleganckich budynków hotelowych, szczególnie efektownie wyglądających po zmroku, gdy mieniły się fantastyczną gamą świateł.
W wyższych partiach gór widać było skromniejsze domostwa zamieszkałe przez miejscową ludność, a wśród nich dwa meczety, z których kilka razy dziennie rozbrzmiewały nawoływania muezina do modlitwy. Nie zauważyłam jednak adekwatnej reakcji ze strony miejscowych, tylko ja zahipnotyzowana tym czarownym śpiewem, nasłuchiwałam, kiedy znów usłyszę to niesamowite zawodzenie okraszone rechotem żab dobywającym się z gaju palmowego.
Ale po kolei. Rozdano nam klucze. Boy hotelowy zaprowadził mnie z Heleną do pokoju w dziwnym miejscu usytuowanym tuż pod pod tym oto basenem:

Schodki w dół na prawo od parasoli.












Po rozpakowaniu i wstępnych oględzinach naszego lokum doszłyśmy do wniosku, że coś tu nie gra. Klimatyzacja pracowała jakby z musu, drzwi lodówki nie zamykały się, no i zapach był jakiś taki... coś w rodzaju rozkładających się produktów przemiany materii zaprawionych aromatem pleśni i stęchlizny. Pomyślałam sobie, że skoro pozostawiłam decyzję wyboru hotelu Markowi, to wszelkie niedociągnięcia przyjmę z pokorą i bez marudzenia. Jednak Helena nie była tak pokojowo nastawiona. Stwierdziła, że 4-gwiazdkowa kategoria hotelu do czegoś zobowiązuje, no i zaczęło się :) Najpierw zgłosiłyśmy nie zamykające się drzwi lodówki i ociężałe działanie klimatyzacji, po czym odkryliśmy kolejną usterkę w formie potłuczonej szyby w drzwiach szafy. Gdy Czesiek chciał do niej zajrzeć, drzwi całkiem wyleciały. Bawiła mnie cała ta sytuacja, ale gdy spostrzegłam, że Helena staje się coraz bardziej nerwowa, wkroczyłam do akcji. Po krótkiej, acz stanowczej interwencji otrzymałyśmy obietnicę zmiany lokum na następny dzień w południe.
Udałyśmy się na kolację. Stoły uginały się od różnorodnych potraw. Mnóstwo warzyw pod każdą postacią, surówek, sosów, serów, ale tak naprawdę nie było nic konkretnego do jedzenia. Jeśli nie liczyć jakichś tam twardych kawałków indyka z warzywami umoczonych w jasnym sosie, to mięsa nie było wcale. No ale przecież nie przyjechałam do Turcji na wyżerkę.... Coś tam zjedliśmy, po czym udaliśmy się do baru przy basenie, by skosztować lokalnych trunków. Piwo - mocno gazowane i nawet w smaku nie najgorsze, tylko miałam wrażenie, że jest to piwo bezalkoholowe:)
Nadszedł czas na oględziny okolicy. Było już wprawdzie ciemno, jednak nie przeszkadzało to nam z Helcią by zobaczyć morze. Plaża na pierwszy rzut oka nie prezentowała się zachęcająco. Mnóstwo ostrych kamieni, piasek jakiś taki szaro-bury i zimny... ale panujący tam niesamowity klimat i bajeczne widoki spowodowały, że znalazłyśmy się w innym wymiarze. Długo siedziałyśmy na kamieniach słuchając ciszy przeplatanej szumem fal, które obmywały nasze stopy ciepłą, słoną wodą. Spoglądałyśmy w niebo usłane milionami gwiazd odbijających się w wodzie i odurzałyśmy się widokiem bajecznie mieniących się świateł odległych miast tureckich widniejących gdzieś na horyzoncie...
Nasyciwszy się widokami udałyśmy się do pokoju. Teraz aż tak bardzo nie przeszkadzał nam ów specyficzny zapaszek, tym bardziej, że lodówkę miałyśmy dobrze zaopatrzoną rarytasami z bezcłówki. W końcu trzeba było jakoś uczcić pierwszy dzień na ziemi tureckiej...

Dzień 2 - piątek

Kolejny dzień rozpoczęłyśmy od pakowania i poszukiwań ofert wycieczkowych. Zadzwoniłam do wcześniej wyszukanej firmy Jolcia & Adams a w międzyczasie przyjechała przedstawicielka Wezyra z ofertami wycieczek, której podziękowaliśmy. Za jakieś pół godziny pojawiła się pani Małgosia z biura Jolcia & Adams. Wzięłyśmy z Heleną wszystkie możliwe wycieczki a reszta naszego towarzystwa wykupiła po dwie - jeep safari w górach Taurus i zwiedzanie Alanyi. Wszyscy poczuliśmy ulgę, bo nie dość, że udało się nam zaplanować pobyt, to jeszcze wytargowliśmy możliwie najniższą cenę. Przykładowo każda z kupionych wycieczek była tańsza od tych wezyrowskich o jakieś 20 euro.
Udałyśmy się do baru, ja piwo a Helcia jakiś dziwny wieloskładnikowy drink, po którym tak się pochorowała, że przeleżała w gorączce całe popołudnie.
Wieczorem miał odbyć się wieczór turecki organizowany przez hotel. Obsługa odziana w regionalne stroje uwijała się wokół stołów i stolików rozstawionych wokół basenu hotelowego. Zapowiadało się nieźle.
















Gdy odświeżeni i odziani w odświętne stroje zeszliśmy na kolację ujrzeliśmy kilometrowe kolejki po jedzenie, co odrobinę ostudziło nasz zapał. I znów powtórzył się scenariusz dnia poprzedniego. Stoły uginały się od potraw, mnóstwo warzyw, makaronów i ryżu, tylko mięska jakoś tak malutko:) Ustawiliśmy się w jednej z tych gigantycznych kolejek w nadziei, że uda się nam złapać jakieś lepsze kąski, no i były...tłusty kebab barani z jakimiś warzywami na zimno. Efekt był taki, że do końca życia nie tknę baraniny brrrrr. Wreszcie nadszedł czas na występy. Turecki zespół dał taki pokaz, że niejeden kozak rodem z Rosji mógłby się od nich uczyć.
Potem były toasty za spotkanie i czerwone wino, duuuużo czerwonego wina
















i tańce przy dźwiękach tureckiej muzyki.








































Bawiliśmy się doskonale. Część naszej ekipy wylądowała w basenie w pełnym umundurowaniu ku uciesze rosyjskiej publiczności, ale nikt nie stracił dobrego humoru. Zabawa trwała jeszcze długo łącznie z odwiedzeniem dwóch pobliskich dyskotek. W końcu ok godz 3:30 udaliśmy się na spoczynek.

Dzień 3 - sobota

Wstawanie było tego dnia wyjątkowo ciężkie, jednak zimny prysznic, lekkie śniadanie i dobra kawa zdziałały cuda. O 8:30 całą szóstką wyruszyliśmy na jeep safari. Czesiek podjudzany przez Marka bawił nas swoim niekonwencjonalnym zachowaniem. Głośno i wesoło było na naszym jeepie.
Gdy wszystkie samochody zebrały się w wyznaczonym miejscu wyruszyliśmy w trasę.































Zatrzymaliśmy się na krótki postój.

















Ula początkowo trzymała się grupy, po czym szybko nawiązała kontakt z naszym sympatycznym kierowcą Hasanem. Ciekawe w jakim języku rozmawiali, bo o ile mi wiadomo Hasan mówił tylko po turecku i niemiecku :-)





















Nasz anglojęzyczny przewodnik pokrótce przedstawił nam program wycieczki i ruszyliśmy w góry.

















Pierwszym punktem programu było zwiedzanie meczetu położonego wysoko w górach.
















Przed wejściem kazano nam zdjąć obuwie, głowy okryć rozdanymi wcześniej chustami, a kolana spódnicami.
Jak widać na poniższym obrazku Helcia prezentowała się całkiem nieźle w swoim nowym przebraniu:)





















ale Cześkowi najwyraźniej spodobała się Ula w swojej gustownej chusteczce :-)





















Przewodnik snuł opowieści o ciężkim życiu tutejszych ludzi, o zwyczajach tu panujących, o pięciu filarach islamu i o wszystkim, co się z tym wiąże. W konsekwencji uzyskał taki oto efekt:


Helcia wznosiła oczy ku niebu...


















Czesiu bardzo spoważniał....


















Ula się zafrasowała....



















a w kąciku przysiadła sobie znajoma para....smutna czegoś :(













Nie przypuszczałam, że słowa anglojęzycznego przewodnika mogą wywrzeć aż tak wielkie wrażenie :-)
Po wykładzie wróciły dobre humory więc mogliśmy ruszać w dalszą drogę.





















Zajęliśmy swoje miejsca w samochodach i krętymi ścieżkami wyruszyliśmy w górę, pozostawiając za sobą tumany żółtego pyłu. W pewnym momencie podczas wyprzedzania jednego z jeepów polał się na nas strumień zimnej jak lód wody. Przemoczeni do suchej nitki postanowiliśmy się zrewanżować tym samym. Jako, że pod siedzeniami mieliśmy zapas wody w butelkach, rozpoczęła się zażarta walka. Śmiechom, piskom i zabawie nie było końca. Co rusz z różnych stron otrzymywaliśmy na grzbiet dawkę zimnej wody. Jak nie ze strony sąsiedniego jeepa, to znów ktoś polewał nas wodą z węża.
Nasz kierowca Hassan dostarczył nam niezłej dawki adrenaliny prowadząc samochód w sposób przyprawiający o zawał serca. Cieszył się, gdy zdzieraliśmy sobie gardła panicznym krzykiem podczas jego szaleńczych manewrów, kiedy samochód o mało się nie przewrócił lub prawie spadał w przepaść. Ale oprócz tych iście kaskaderskich wyczynów starał się też zwrócić naszą uwagę na florę i faunę tamtej ziemi.

Złapał dla nas żółwia,



















pokazał rosnącą na zboczu góry marihuanę


















i udekorował mi twarz jakimiś samoprzylepnymi kwiatkami znalezionymi po drodze.


















Mijaliśmy piękne okolice. Obrazki jak z filmu National Geografic. Jeepy wspinające się wysoko w górę krętymi dróżkami, a w dole rozpościerające się przepiękne doliny z bogatą roślinnością, przypominające chińskie krajobrazy. Szczyty gór majestatycznie wznoszących się ponad dolinami otulone białymi chmurami dawały uczucie magii i bytu w innym wymiarze.
















Oj pięknie tam było...














Nawet Krystian się rozmarzył....














Czesiek nagle stracił dobry humor, chyba źle się poczuł. Siedział skwaszony, masując swój wielki brzuch. Wyglądał przy tym jak kobieta ciężarna tuż przed rozwiązaniem. Zażartowałam, że Czesiek chyba nie donosi.

















Wszyscy gruchnęli śmiechem, a potem zobaczyliśmy go biegnącego tuż przed jeepem. Hassan rozpędził samochód próbując go dogonić, ale bez skutku. Czesiek dysponował chyba jakimś turbo doładowaniem, bo biegł niemal z prędkością światła, aż znikł nam za zakrętem. Gdy wrócił, jego problemy brzuchowe znikły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ciekawe, co też go uleczyło?
Kolejnym punktem naszej wyprawy była wizyta w chatce tureckiej.















Tutaj poczęstowano nas wypiekanymi na miejscu lokalnymi plackami. Jedne były nadziewane jakimś serem, inne czekoladą. Nie wiem jak smakowały, gdyż panujący tam specyficzny barani zapach skutecznie odstręczył mnie od kosztowania ichnich specjałów.
Jednak nie wszyscy byli tacy wybredni. Jak widać na poniższym obrazku Hassanowi chyba bardzo smakowały, bo zajadał z apetytem jeden po drugim.

















Gdy przyszło potem do płacenia (w Turcji płaci absolutnie za wszystko, począwszy od wc, na poczęstunku skończywszy) Helena stwierdziła, że za placek nie zapłaci, bo nie jadła. Ale zaraz, zaraz...co my tu mamy na poniższych obrazkach?

Co ona trzyma w ręce?


















A to???



















Następnie zaproponowano nam kawę, parzoną własnoręcznie przez naszego przewodnika. Smakowała średnio, ale przynajmniej nikt mi nie zarzuci, że nie znam smaku kawy parzonej po turecku:-)





















Czesiek zażyczył sobie fajkę wodną.

Czesiek ciągnie....














Marek też ciągnął i to jak... aż bulgotało w szklanym naczyniu :-)





















Zrobiło się głośno, dymno i wesoło.
















Poczułam się trochę zmęczona, więc poszukałam sobie legowiska w zacisznym miejscu. Jakaś Rosjanka zaniepokojona moim leżeniem zapytała czy wszystko ze mną w porządku. Jak miło:)
















Nagle dał się słyszeć potworny krzyk. Zerwałam się z miejsca i widzę leżącego na kanapie Cześka, a nad nim Turek z chustką na twarzy i uniesionym do góry zakrzywionym tureckim nożem.


Kliknij na ten trójkącik po lewej i zobacz film.


Podobno Turek chciał Cześkowi rozpruć jego wielki brzuch, ale przeraźliwy ryk naszego kolegi skutecznie go odstraszył.
Po tej mrożącej krew w żyłach scenie przystąpiono do kasowania. Wprawdzie domyślałam się tego, ale i tak byłam rozczarowana, że w Turcji trzeba płacić za poczęstunek. No cóż, co kraj, to obyczaj....Później były animacje z mnóstwem niespodzianek i w końcu opuściliśmy tę sympatyczną chatkę.
Następnie powieziono nas na obiad. Naszym oczom ukazała się piękna okolica nad rzeką z sennie płynącą żółtą wodą i brzegami porośniętymi miejscową roślinnością. Tuż nad rzeką na specjalnych pomostach zbudowano restaurację składającą się z kilkuosobowych boksów.





















W środku znajdowało się coś w rodzaju bardzo niziutkiego stołu, a wokół poukładane poduchy, na których można było wygodnie usiąść































lub nawet wyciągnąć swe utrudzone atrakcjami wycieczki ciało.
















Podano pyszną rybę z grilla, ryż i sałatkę. Nie było tego dużo, ale i tak podzieliliśmy się tym, co było z okolicznymi kotami-żebrakami.

Ten właśnie czeka....














Syci i zadowoleni raczyliśmy się poobiednią sjestą, ale wiedzieliśmy, że to jest już ostatni etap naszej wyprawy. Czas wracać. Marek postanowił przejąć funkcję kierowcy jeepa, co wprawiło Hasana w zakłopotanie....
















Jak by nie patrzeć, to czuły uścisk potrafi wiele załatwić :-)
















Po tych czułościach ruszyliśmy w drogę powrotną. Zatrzymaliśmy się jeszcze na krótki postój przy wielbłądzie. Czasu było niewiele więc zostaliśmy w samochodzie. Patrzyliśmy jak inni mozolą się, by za wszelką cenę posiąść zdjęcie na grzbiecie niezadowolonego zwierzęcia.


















Zauważyłam siedzącą pod drzewem miejscową kobietę, która uśmiechając się podziwiała owe wyczyny europejskich turystów. Wielbłąd wyrażał swe niezadowolenie głośnym rykiem ilekroć zbliżał się do niego kolejny śmiałek. Dobrze, że miał kaganiec, a swoją drogą ciekawe co by było, gdyby nie miał....





















W drodze powrotnej otrzymaliśmy jeszcze dawkę wody z węża i pełni wrażeń wróciliśmy do hotelu.
Wieczorem trochę posiedzieliśmy przy barze, wypiliśmy po piwku, powspominaliśmy ale o 2:50 wyjeżdżałyśmy z Heleną do Kapadocji, więc trzeba było trochę podrzemać.