niedziela, 22 listopada 2009

Lwów - sierpień 2009

Wstęp
Na Ukrainę wybierałam się od bardzo dawna ale jakoś tak zawsze coś stawało na przeszkodzie...Nadarzająca się okazja (długi weekend 15 sierpnia) i wola czterech kobitek żądnych wrażeń, przesądziła o podjęciu decyzji o wyjeździe do Lwowa.




grupa uczestniczek wycieczki













Najrozsądniej wydawało się pojechać samochodem, co w konsekwencji okazało się wcale nie takie rozsądne, ale o tym później.
Plan był następujący: Samochodem do Przemyśla, potem autobus, marszrutka i wszystkie możliwe środki lokalnego transportu. Zwiedzania nie przewidywałyśmy (przynajmniej nie ja), chciałam po prostu powłóczyć się trochę, przyjrzeć się lwowskiemu codziennemu życiu, posmakować lokalnego jedzonka, ot takie leniwe nicnierobienie. No i jeszcze postawiłam sobie za punkt honoru znalezienie Ukraińca ze złotymi zębami i uwiecznienie ich na zdjęciu:)


część 1 - Przemyśl
Późnym wieczorem (gdzieś ok 23) docieramy do Przemyśla, a że nie zarezerwowałyśmy wcześniej noclegu, nie wypada nam niepokoić ludzi po nocy. Pozostaje więc szukać innego rozwiązania, toteż mościmy sobie gniazdko w samochodzie. Dziewczyny układają się w bagażniku, a ja z Helcią z przodu na rozkładanych siedzeniach.




prawie jak w łóżku :)

















Tuż obok (na stacji paliwowej) jest wszystko, co do życia potrzebne, czyli toaleta z ciepłą wodą, jedzenie, kawa, piwo...No i co nam więcej trzeba? - urządzamy sobie małą imprezkę i po chwili zasypiamy snem sprawiedliwego:)




ostatni łyk i spać

















Ale żeby nie było tak sielankowo, muszę wspomnieć o jednej rzeczy: Wiadomo, że jak piwko, to i siusiu... Przed zaśnięciem zamknęłam samochód na klucz (żeby nas ktoś nie uprowadził:) i gdy pęcherz zaczął dawać o sobie znać, naciskam klamkę, a tu drzwi zamknięte na amen, nie ma wyjścia...
Moja szamotanina z klamką i towarzyszące temu przekleństwa budzą dziewczyny. Magda postanawia wydostać się oknem i otworzyć drzwi od zewnątrz. Jednak próby otworzenia go kończą się wracaniem szyby do punktu wyjścia i to ze zdwojoną siłą.
W końcu, gdy szczelina okazuje się wystarczająco duża, by zmieścić Magdy głowę, ta wpycha ją, ale szybko zamykająca się szyba prawie ją urywa... Drę się do Heleny, żeby ciągnęła szybę, ta ciągnie ile sił...Magda wprawdzie wylazła, ale Helena ma prawie urwaną rękę... Szkoda gadać:) Potem już śpimy bez problemów, a rano, wypoczęte, odświeżone i pełne zapału wyruszamy w kierunku granicy ukraińskiej.






wietrzenie po nocy















w końcu lusterka boczne do czegoś się przydają

















oj, chyba coś mi wpadło do oka...

















część 2 - Medyka/Szehyni (czytaj Szegini)
Samochód zostawiamy na parkingu strzeżonym tuż przed granicą, a potem kilkanaście minut piechotką, odstanie w sporej kolejce i już Ukraina witaje nas :).
Przestawiamy zegarki o godzinę do przodu.




kolejka to jest to
















Jest i pierwszy naganiacz, a jakże, oferuje nam swoje usługi, towarzyszy nam przez kilkanaście metrów, ale dziękujemy mu grzecznie, ukradkiem spoglądając w uzębienie, no niestety złotych zębów brak :(






















Czas na pierwszy zagraniczny posiłek. Tuż za rogiem pojawiają się pierwsze budki z jedzeniem i sklepik z artykułami spożywczymi (znaczy się piwo :)). Bierzemy placki z nadzieniem kapuścianym i ziemniaczanym za śmieszne pieniądze, do tego piwo i w doskonałych humorach rozglądamy się za jakimś transportem do Lwowa.




a co, w końcu za granicą jesteśmy :)

















mama i przybrana córka prezentują się całkiem nieźle





















mnie też smakują te ichnie placki





















Jest marszrutka (taki trochę rozklekotany bus), pakujemy się do środka, tłok niesamowity, gwar i ogólna wesołość. W oczy rzuca mi się szczerozłote uzębienie autochtonów, ale jakoś niezręcznie mi fotografować te szczere uśmiechy.
Sporo ludzi stoi, my na szczęście mamy miejsca siedzące. Jakiś młodzian niemożliwie pcha się na mnie. Znoszę to jakiś czas w milczeniu, w końcu nie wytrzymuję i zwracam mu uwagę. Jedziemy i jedziemy, upał nie przeciętny, a tu brak klimatyzacji, tylko okno w dachu raz otwierane, to znów zamykane, w zależności od tego, kto ma większą siłę perswazji. W końcu po ponad półtoragodzinnej podróży jesteśmy na miejscu. Wysiadamy przy dworcu. Plecaki mamy spore, ciężkie (co my tam mamy?). Pytamy jak daleko do centrum, chcemy iść piechotą, bo ponoć niedaleko. Widzę tramwaj, podbiegam, pytam czy jedzie do centrum, za ile, za jakieś grosze, ha! Wsiadamy i za kilka minut jesteśmy w miejscu przeznaczenia. No nie wiem czy marsz z tymi plecakami w upale wyszedłby nam na zdrowie...




część 3 - zakwaterowanie
Wypadałoby się teraz gdzieś zakwaterować. Wyniuchałam, że istnieje coś takiego, jak Towarzystwo Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej i tam można pytać o noclegi za 6-7$. Szukamy więc ulicy Rynok 17 i za cholerę nie możemy znaleźć. No nie ma i już. I nie, żebyśmy nie miały mapy, mamy, a jakże, tylko ulicy Rynok nigdzie nie ma...




taki sobie rynok















Po kilkunastu rundach wkoło rynku znajdujemy upragniony adres. Jesteśmy już tak zmęczone, że nie wytrzymamy już ani chwili dłużej, chcemy wreszcie odpocząć. Wchodzimy na drugie piętro, pukamy, pukamy, aż w końcu dowiadujemy się od jakiegoś pzrechodnia, że Towarzystwo Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej nie pracuje w soboty, o kur...ka wodna:) Co tu robić...
Rozdzielamy się więc po dwie i ruszamy na poszukiwania lokum. Zaczepia nas babuszka z wnuczką. Zagadujemy przyjaźnie do malej, a ta nadyma się i o odwraca w drugą stronę, phi... Babuszka prowadzi nas na kwaterę do swojej przyjaciółki, która rzekomo współpracuje z Towarzystwem Kultury Polskiej. Cieszymy się, że nastał kres naszej podróży, ale nie ma tak łatwo. Wchodzimy do obskurnej bramy, do jeszcze bardziej obskurnej klatki i do jeszcze bardziej obskurnego mieszkania. Tam wita nas kolejna babuszka ze świdrującymi oczkami (coś mi tu nie pasuje). Pokazuje nam pokój, powiedzmy bardzo średniej klasy, pytamy za ile, 45zł od osoby. Nie pasuje nam cena, próbujemy negocjować, jednak nic z tego. Umawiamy się, że po skontaktowaniu się z naszymi koleżankami wrócimy. Spotykamy Marię z Heleną, one też coś mają. Idziemy oglądać. Jest też instrukcja: aby skontaktować się z właścicielką kwatery, należy podejść pod okno i głośno wołać Danka! Danka!, co też z pewną nieśmiałością czynimy:) No i rzeczywiście wychyla się babuszka, mówimy z czym przychodzimy, a ta prowadzi nas przez pół Lwowa do miejsca przeznaczenia. Pukamy i pukamy, wyłazi gość w szlafroku (15 po południu:)), zaspany, włosy rozczochrane...pokazuje nam pokoje, no cóż...łóżka polowe za 35zł od osoby, żenada. Rezygnujemy, ale nadal jesteśmy w punkcie wyjścia. Idziemy do tej naszej babuszki od Towarzystwa Kultury Polskiej i decydujemy się brać, bo już nie mamy siły na dalsze poszukiwania. Ja nie chcę tam wchodzić, jakoś nie mam zaufania do tej kobiety, zostaję na zewnątrz. Czekam i czekam, a ich jak nie ma, tak nie ma. Myślę, żeby na milicję czy co...W końcu wychodzą dziewczyny, ale okazuje się, że babuszka nas wykiwała (a nie mówiłam?) Mimo to czekamy nadal, bo ponoć ma przyjść po nas bardzo miły pan Rysio. Po kilku minutach wita nas niedźwiedź polarny w wersji ludzkiej - wielki, tłusty i biały jak syberyjski śnieg :) Prowadzi nas na salony. I znowu obskurna klatka i pokój...no, może być. Teraz cena, pan Rysio śpiewa nam 35 zł od osoby, Magda się bulwersuje, mówi, że nie taka była umowa. Po kilku rozmowach telefonicznych niedźwiedź godzi się na 30zl, zostajemy.
Mieszkanie składa się z dwóch pokoi, łazienki i maleńkiej kuchni. Oba pokoje zajmują turyści, ale gdzie śpi gospodarz? A może on tu po prostu tu nie nocuje...No dobra, załatwiamy formalności typu klucze, zapłata z góry, mała kosmetyka i idziemy w miasto.
Pan Rysio nakazuje nam przed odchodnym, że mamy wrócić o przyzwoitej porze, bo inaczej będą kłopoty.




oto i nasz pokój:)

















jest i ochrona przed złymi mocami

















jesteśmy takie szczęśliwe...






















małe wypakowanko
















część 4 - pierwsze wrażenia
Godzina 16:00, jesteśmy głodne i potrzebujemy wymienić walutę. Szukamy knajpy z dobrym żarciem i znowu nic nie możemy znaleźć. Wszędzie, jak nie tłoczno, to znów nieapetycznie, szkoda gadać... Przypomniało mi się, że szukając kwatery, mignęła mi przed oczami fajna knajpka. Szukamy i szukamy, nie ma, ulotniła się czy co? Siadamy w pierwszej lepszej, bo głód i zmęczenie dają się nam poważnie we znaki. Bierzemy jakiś obiad, wcale nie tani i niekoniecznie smaczny, ale po drugim piwie zaczyna nam się wszystko podobać :) Spacerujemy trochę po rynku, zaglądamy tu i tam, rozglądamy się wkoło...





ooo, jest pomnik Mickiewicza!






















ciekawy kiosk






















dziewczyny zaopatrują się w fajki

















Helcia tez coś kupi





















no właśnie, nakarmi wreszcie swój aparat, może nawet zacznie w końcu robić jakieś fotki...
















trochę fotografujemy






















trochę telefonujemy

















trochę pozujemy

















podziwiamy pomnik Szewczenki

















zachwycamy się ciekawą architekturą





















a oto lwowska Statua Wolności




















Spotykamy znajomego Heleny, jaki ten świat mały...
















dopisują nam doskonałe humory

















trochę odpoczywamy

















i jeszcze trochę...
















Potem jeszcze kilka rundek w poszukiwaniu kantorów z dobrym kursem, posiadówka w knajpce przy piwku i wracamy do bazy.
Pan Rysio upomina nas, żebyśmy czasem nie zniszczyły czegoś w łazience. Opowiada o poprzednich gościach, którzy mu popsuli prysznic, a inni coś tam w ubikacji. Obiecujemy, że niczego nie popsujemy:) Wychodzę jeszcze do toalety, zerkam w stronę kuchni i własnym oczom nie wierzę - na podłodze śpi pan Rysio ze swoim psem...



część 5 - niedziela po lwowsku
Niedzielny poranek rozpoczynamy od kawy zaproponowanej przez pana Rysia. No, nieźle się zapowiada :) Po porannej toalecie ruszamy na podbój Lwowa. Dziś wszystko wydaje się nam jakieś takie ładniejsze... Jest piękna pogoda, rześkie powietrze, chce się spacerować. Odkrywamy mnóstwo nowych, urokliwych uliczek, a za każdym rogiem wyłania się coraz to nowy obiekt, a co jeden, to ciekawszy, piękniejszy...




jedna z głównych ulic od rynku






















tuż obok katedry






















cicha, spokojna uliczka


















ciekawy budynek






















Helcia uduchowiona...
















taki sobie jegomość wychyla się z okna
















jakiś zaułek
















malowidła na ścianach

















sceny sakralne






















jest i fontanna


















nawet w kałuży można znaleźć piękno


















zarośnięte okna

















a skąd tu tyle wojska?















i takie cóś








































sympatyczna pani patrzy na nas z balkonu

















nawet nam pomachała :)

















a oto i marszrutka, nawet dwie

















w Lwowie to ludzie się modlą...






















i rozmawiają ze sobą





















można tez posiedzieć z...
















albo spotkać damy z tamtych lat...

















a to kto?
















ta pani to chyba samotna...

















Nacieszywszy zmysły postanawiamy napić się kawy, a może nawet przegryźć jakieś ciasteczko...
Rozglądamy się za miejscem, gdzie można usiąść i popatrzeć na ludzi. Jak na życzenie ukazuje się naszym oczom urocza kawiarenka, tuż obok czekoladziarni. Siadamy w ogródku, zamawiamy kawę i sernik.




czekamy i patrzymy sobie

















miła kelnerka serwuje nam kawę i serniczek





















W międzyczasie wstępujemy do czekoladziarni.




witają nas kwiatami ;)






















a ileż tu pyszności...


















Mają własne wyroby, nieprzyzwoicie drogie, ale jaki smak... niebo w gębie :)





pierwszy kęs


















mam i ja :)


















mmm























Magda delektuje się białą
















Urzeczone otaczającymi nas widokami mamy wrażenie, jakby czas cofnął się o 100 lat, jakbyśmy znalazły się w krainie baśni.
Obserwujemy miłe kelnerki w fartuszkach, dyskretnie krzątające się wokół swoich gości, patrzymy na ludzi, tych siedzących i tych spacerujących.









































Ależ ci Lwowianie dbają o etykietę i o swój wygląd...Czegoś takiego nie widziałam nawet w Paryżu, choć Lwów właśnie z Paryżem mi się kojarzy. Panowie w dobrze skrojonych garniturach, w butach wyczyszczonych na błysk, a panie...eh, prawdziwe damy...Czy ktoś widział w dzisiejszych czasach panie odziane w eleganckie kostiumy czy piękne suknie i w kapeluszach na głowach? - nie? - to trzeba koniecznie do Lwowa. Tylko tam można zobaczyć, to, o czym już dawno zapomnieli (albo o czym nigdy nie wiedzieli) nasi mężczyźni. Czy ktoś widział, żeby młody mężczyzna podawał kobiecie (nawet obcej) dłoń podczas wysiadania z tramwaju? - nie? - to koniecznie do Lwowa. Tam każda kobieta, idąc z mężczyzną, niesie kwiat, a siadając do stolika, on przysuwa jej krzesło. Takie obrazki znam tylko z literatury, czy z filmów o arystokracji i myślałam, że to tylko wymysły scenarzystów. Tam rzeczywiście można oglądać takie sceny, siedząc przy kawiarnianym stoliku udekorowanym kwiatami i rozkoszując się smakiem aromatycznej kawy podawanej w dzbanku. Nie zauważyłam, żeby mężczyzna, będąc w towarzystwie partnerki, wodził wzrokiem za innymi kobietami. Nie zauważyłam też prostackiego podrywania, cmokania, czy nawoływania za przechodzącą atrakcyjną dziewczyną, nawet jeśli przechodzi ona obok grupki wyrostków. Tak...nasi panowie mają dużo do zrobienia w tej dziedzinie...no:)

część 6 - zwiedzanie
Jest nam tak dobrze, że nie chce się wychodzić, ale komu w drogę...
Postanawiamy trochę pozwiedzać okolice. Na pierwszy ogień bierzemy teatr, zaglądamy nawet do środka.



teatr - opera
































Wewnątrz jest fajna knajpka, z fantastyczną muzyką, ale pusto tu o tej porze. Pewnie przyjdziemy tu wieczorem. Przed wyjściem rozglądamy się trochę, ładnie tu.



żegna nas niekompletna balerina




















Trochę spacerujemy w parku. Przysiadamy na ławeczce, obserwujemy ludzi.
Obok toalety publicznej jest ciekawa huśtawka. Mam ochotę się trochę pobujać, a co...






































Po krótkim odpoczynku spacerujemy dalej. Krążąc w okolicy opery, natykamy się na targ. Trochę tu tłoczno, więc rozdzielamy się na pary.


















Oglądamy pamiątki. Pełno tu różnych różności. Jak nie haftowane obrusy czy serwetki, to znów cała gama obrazów malowanych albo reprodukcji sławnych dzieł. Są figurki, dzbanuszki, popielniczki, matrioszki... Nie brakuje też ozdób w postaci korali, kolczyków, wisiorów, naszyjników, a każde w różnym stylu i różnej jakości. Dominują wyroby importowane (Chiny) , natomiast rękodzieło ukraińskie występuje tu w sporadycznej ilości.
Rozglądam się za czymś oryginalnym, jednak nic nie wpada mi w oko, a jeśli już jest coś godnego uwagi, to nie na moją kieszeń.


































Trafiamy do sektora ze starociami. Tutaj to naprawdę jest na co popatrzeć.



i nawet wypróbować















Helena kupuje starą menażkę wojskową, a ja dalej nic nie mam, trudno. Kręcimy się jeszcze chwilę w okolicy pamiątek, w końcu kupuję matrioszkę z wykałaczkami i wychodzimy.
Spacerujemy starymi, urokliwymi uliczkami. Czas nam płynie leniwie i słodko.




przyglądamy się nieco innym ludziom





































nieco innym samochodom
















na których można się nawet położyć :)
















Ten przedpołudniowy spacer zaostrzył nam apetyty, toteż rozglądamy się za dobra restauracją. Jako że dziś niedziela, postanawiamy zjeść coś specjalnego. Menu i wystrój kilku kolejnych restauracji nie zachęca nas niczym szczególnym, więc postanawiamy poszukać czegoś w innej dzielnicy. Już mamy odchodzić, gdy z oddali dobiega nas śpiew. Podchodzimy bliżej i własnym oczom nie wierzymy. W ogródku przed restauracją siedzi towarzystwo przy suto zastawionym stole, wyśpiewując ukraińskie pieśni na kilka głosów. Podchodzę bliżej, biesiadnicy zapraszają mnie do stołu. Gdyby nie fakt, że jesteśmy w czwórkę, pewnie bym się skusiła, ale nie chcemy nadużywać gościnności. Jednak magnetyzujący śpiew nie pozwala nam odejść, przysiadamy więc nieopodal i już zostajemy. Mamy wykwintne jedzenie, wspaniałą pogodę, fajne towarzystwo no i jeszcze ten śpiew...



































Po obiadku, żegnamy naszych przemiłych towarzyszy-śpiewaków i spacerkiem ruszamy dalej.

















I znowu snujemy się po urokliwych zakątkach Lwowa.






















I znowu spotykamy naszych znajomych śpiewaków, rozmawiamy z nimi chwilę, po czym odśpiewujemy wspólnie "Hej sokoły" i umawiamy się na wieczór.

















Odwiedzamy kilka ważniejszych kościołów.





















W jednym akurat odbywa się koncert organowy, zdążamy kupić bilety i w ostatniej chwili wchodzimy.





















W innym trafiamy na nabożeństwo, a przed kościołem obserwujemy niecodzienny widok - spowiedź pod gołym niebem na oczach wszystkich.

































Zbliża się wieczór. Restauracje i ogródki piwne zapełniają się gośćmi. Wszędzie odbywają się jakieś koncerty, pokazy artystyczne, uliczne muzykowanie.

















Wieczorna atmosfera Lwowa przepełniona jest muzyką, zabawą i śmiechem.


















tej śwince można zrobić zdjęcie za odpowiednią opłatą












Przysiadamy w przydrożnej knajpce. Łyk zimnego lwowskiego piwa koi nasze zmęczenie całodziennym zwiedzaniem miasta.
Podchodzi do nas facet, zagaduje... coś mi się wydaje, że chyba chce pieniędzy. Grzecznie ale stanowczo odmawiamy, ale ten nie ustępuje, proponuje narysowanie portretu za parę hrywien.


































i tak nas żegna :)















c.d.n