niedziela, 9 maja 2010

Azja Południowo-Wschodnia - Tajlandia: trekking - część 3

Wczesnym rankiem, pod hotel podjeżdża pikap, który zabiera nas na dwudniowy trekking w okolice granicy z Birmą. W wozie siedzi tylko kierowca i tajski przewodnik, przedstawiający się jako Tony. Niezwykle efektownie (z piskiem opon) ruszamy, kilkakrotnie zatrzymując się, by zabrać kolejnych uczestników wyprawy.
Dość długo jedziemy asfaltową drogą, przy okazji przyglądając się miastu, po czym skręcamy w boczną drogę, usłaną ostrymi kamieniami i czerwonym pyłem. Zatrzymujemy się na programowe zwiedzanie farmy orchidei.

















Każdy otrzymuje kwiat, jako znak rozpoznawczy, charakteryzujący uczestnika wycieczki.
















W ogrodzie podziwiamy piękne kwiaty.
















































































Nacieszywszy oczy bajecznymi kolorami kwiatów, wsiadamy do naszych pikapów i od tego momentu rozpoczynamy prawdziwą przygodę. Jednak zanim wyruszymy w długą drogę, posilamy się przygotowanym przez Tajów smacznym obiadem, podanym na plastikowych tackach. Jako że właśnie zbliża się południe, poranny chłodek ustępuje miejsca upałowi, a nasze pełne brzuchy są bardziej skłonne do poobiedniej sjesty niż do marszu.
Tony daje znak do wymarszu. Niechętnie ruszamy tyłki i po chwili zapominamy o sytości, by stawić czoła trudom wędrówki.
















Droga zapowiada się nie najgorzej. W dali, dokąd widzie ścieżka, widać jakieś zarośla, dające nadzieję na odrobinę cienia, jako że upał zaczyna dawać się we znaki.
















Jednak po przejściu kilkuset metrów, cienia nadal nie ma, a droga staje się coraz bardziej stroma.
Dysząc z wysiłku i gorąca, wspinamy się coraz wyżej i wyżej, pragniemy odpoczynku, a nasz przewodnik ciągle nie ogłasza postoju. W końcu pada upragniona komenda "break". Zwalamy się na ziemię z rozdygotanymi ze zmęczenia członkami, a strumienie potu wypełniają każdy odcinek naszych ciał.
Tony pyta grupę czy jest ok, jednak nikt nie ma siły odpowiedzieć. Ktoś tam coś odbąkuje, ktoś się krzywo uśmiecha, a czerwone z wysiłku twarze same mówią za siebie.
Średnia wieku uczestników grupy to około 26 lat. Zastanawiam się, co ja tutaj robię.... Większość stanowią mężczyźni, kobiety są zaledwie cztery. Dziewczyny idą ze swoimi partnerami dźwigającymi ich wspólny bagaż, a one same niosą jakieś niewielkie plecaczki albo i nic.

















Ja niestety nie mam nikogo, kto pomógłby nieść moją ogromną torbę i wyglądam pewnie, jak jakiś potępieniec. Nasuwa mi się skojarzenie z filmu Misja, gdzie Robert De Niro, w imię pokuty, ciągnie za sobą jakieś żelastwo... tylko, że ja tu idę dla przyjemności :)

Po krótkim odpoczynku, Tony demonstruje nam twardość bananowca. Zachęca nas do gięcia, łamania, a nawet kopania, jednakże drzewo stoi niewzruszone. Naprawdę twardy jest ten bananowiec :)
















Przed wyruszeniem w dalszą drogę Tony proponuje niesienie mojej torby, odmawiam. Idę więc wytrwale, zalewając się potem i po raz kolejny umierając ze zmęczenia. Po dłuższym marszu (80% prawie pionowo w górę) docieramy do jaskini.
















Jaskinia zaskakuje przyjemnym chłodem i iście egipskimi ciemnościami, toteż przydaje się pierwsza rzecz z mojego ekwipunku czyli latarka.
















Przystanek wydaje się zbawieniem dla naszych umęczonych drogą i upałem ciał, a przyjemny chłodek jaskini pozwala się nieco ochłodzić i odpocząć.






















Przed wyruszeniem w dalszą drogę, Tony już nie pyta czy mi pomóc, tylko bierze tę nieszczęsną torbę, zarzuca ją sobie przez ramię, a swój plecak wiesza z przodu. Jego bagaż wydaje się teraz większy od niego:)
















I znowu zaczynamy piąć się w górę. Chwilami teren staje się równy,

















czasem opada w dół....













dając nieco wytchnienia....















by po chwili znowu się wznosić ....













i zmuszać do przedzierania się przez gąszcz egzotycznych zarośli...


























Szkoda, że nie dopytałam o szczegóły trekkingu. Prawdopodobnie nie zdecydowałabym się, gdybym była świadoma tego, co mnie czeka. Teraz jednak trzeba iść. Tak więc idziemy, odpoczywamy po kilka minut i znowu idziemy....
















W drodze przez dżunglę mijamy niewielkie, urokliwe wioski...


















chatki biedne, żadnych oznak cywilizacji....













Wokół chatek pasie się kilka wychudzonych krów ze sterczącymi do góry rogami.






















ale zaraz zaraz, co my tu mamy, antena satelitarna w takim miejscu???


















Docieramy do małej wioski, gdzie w bambusowej chatce goszczą nas herbatą.


















Można wreszcie usiąść, a nawet się położyć na macie i wyprostować obolałe kości.












Po dłuższym odpoczynku wychodzę się rozejrzeć po okolicy.


Dziewczynka z pomazaną twarzą chyba chce mnie przestraszyć...



















a może jednak nie, bo śmieje się, ukazując zaawansowaną próchnicę....












Na progu chatki siedzi sobie pani, obserwując jak odpoczywają turyści....


















a przed chatką czeka już inny przewodnik, by poprowadzić część grupy w inne rejony dżungli.

















Mam cichą nadzieję, że to już kres dzisiejszej wyprawy, ale gdzie tam, Tony ogłasza koniec odpoczynku...
Idziemy ciągle w górę, wokół wyschnięte drzewa, wypalona trawa, a pod nogami czerwony pył. Upał, potęgowany widokiem tlących się źdźbeł trawy i kikutów spalonych drzew staje się nie do zniesienia. Nie ma czym oddychać, w gardle zasycha, a kolejne kilka kroków okupione są nadludzkim wysiłkiem. Kończy się zapas zabranej ze sobą wody, więc trzeba oszczędzać. Nikt, oprócz przewodnika, nie wie ile jeszcze drogi przed nami.


Przedzieramy się przez gąszcz egzotycznej roślinności.....












pełnej drzew bambusowych....












palm bananowych......













lian i konarów...













oraz drzew o przedziwnych kształtach.....













Ścieżka wiedzie to w dół, to w górę wśród piachu, wielkich kamieni, różnych przeszkód i płynących strumyków. Zewsząd docierają odgłosy dżungli.






















Mam wrażenie, że jestem w świecie nierzeczywistym, jakby we śnie...Przypomniały mi się filmy o wojnie w Wietnamie, gdzie spoceni Amerykanie przedzierając się przez dżunglę, przeklinali to zielone piekło. Chyba wiem, co wtedy czuli....















Droga staje się coraz bardziej niebezpieczna. Podążanie wąską, stromą ścieżką między drzewami gęsto oplecionymi lianami i potężnymi korzeniami wymaga dużej ostrożności.
Powierzchnia śliskich kamieni nie pozwala na bezpieczne stąpanie, a sypki piasek między nimi osuwa się przy każdej próbie ominięcia głazu.




















Co rusz ktoś się potka, to znów osuwa, a Japończyk traci równowagę i leci w dół, nieźle się przy tym odzierając. Tony idzie jako ostatni, pilnuje, żeby nikt nie został w dżungli.

Docieramy do miejsca, gdzie rozpościera się piękna polana z zieloną trawą,


















z której wyrastają bujne palmy o rozłożystych liściach












Zatrzymujemy się na moment, by podziwiać ten piękny widok......


































































po czym dalej ruszamy w dół













Teraz droga jest o wiele przyjemniejsza. Słońce chyli się ku zachodowi, więc upał już tak nie dokucza, a pod nogami rozpościera się dywan z cudownie miękkiej trawy, przyjemnie chłodząc umęczone stopy. Zdejmuję buty, chcę iść boso, ale Tony nie pozwala, w trawie mogą pełzać węże.


W dali widać chaty....